czwartek, 5 marca 2009

Sięgnęłam dna – gorszej depresji na świecie nie ma

W tym tygodniu w niedzielę Dawn porwała mnie na mała eskapadę.

Lało i gradobiło od tygodnia, więc chciałyśmy znaleźć odrobinkę słońca. Pojechałyśmy na Morze Martwe, gdzie ponoć pada 50 cm wody rocznie, więc gdzie jak gdzie ale tam padać nie powinno! No i jechałyśmy wyborową autostradą wzdłuż skalistych grzbietów na trasie Jerozolima – Jerycho (to od trąb jerychońskich) w dół, w dół i kręto w dół. Woda spływała potokami i wodospadami z tych zboczy. Mijałyśmy po drodze koczowiska Beduinów, dość niechlujne, bez pięknych dawnych namiotów, za to z osłami i wielbłądami. Aż dojechałyśmy nad Morze Martwe (inaczej Soli). Lało!

PRZYSTANEK PIERWSZY. Sięgnęłyśmy dna: 400 m poniżej poziomu morza (normalnego morza) znajduje się owo morze. Schodząc nad słoną plażę stanęłam na czymś, co wyglądało na solidną skałę i ziuuuu… o mało nie zjechałam do słonego bajora. Tak, tak, pośliznęłam się na słynnym błotku z Morza Martwego, którym smarują się turyści. Można je kupić za ciężkie pieniądze na różnych stoiskach w wielu galeriach w Polsce. Z bliska jednak wygląda nieapetycznie.
Ale pustynia, no i ten potężny uskok tektoniczny, który można oglądać – piękne. Morze Martwe widziałam bardziej deszczowo, ale i tak była to pierwsza wyprawa na pogranicze izraelsko-jordańsko- palestyńskie. Tak, było bezpiecznie, proszę się nie martwić!
Zobaczyłam też po drodze dwóch małych beduińskich chłopców pilnujących stadka niedorosłych wielbłądków. I dzieci i zwierzątka niemiłosiernie brudne, kopytne dopadły jakichś chaszczy i ogryzały je radośnie, a chłopaczki dopadli naszego samochodu z wyrazem twarzy: turyści = kasa!

PRZYSTANEK DRUGI to miał być prawosławny klasztor św. Jerzego. Zjechałyśmy z autostrady według drogowskazu by dojechać do punktu w którym:
1. w prawo piękna droga ale zakaz wjazdu z dokładnym objaśnieniem po hebrajsku. Nie znam języka tego napisu na tyle, żeby zrozumiec, czy to zakaz wjazdu dla każdego, kto nie jest Palestyńczykiem, czy ostrzeżenie o gwałtownym spadzie w dół, czy inne niebezpieczeństwo.
2. na wprost w deszczu koło jakichś antycznych ruin stał przykryty pomarańczowa płachtą melancholijny wielbłąd i nic poza tym. Droga tam kończyła się urwiskiem.
3. Zanikający kompletnie asfalt, przechodzący w kamienisty trakt. Wybrałyśmy te opcję. Po drodze grożącej złamaniem ośki minęłyśmy jedno koczowisko Beduinów, skały, drugie koczowisko z osiołkami, wreszcie zawróciłyśmy i spytałyśmy przejeżdżającego opodal na osiołku zarośniętego i owiniętego arafatką Beduina. Wskazał nam drogę z zakazem wjazdu. Hmm. Logika tego kraju jest zastanawiająca, szczególnie jeśli się przyjmie, że jest to pogranicze palestyńskie. Lecz Dawn, niezłomnego ducha Brytyjka zawróciła i jechała długo wzdłuż wertepów aż do miejsca gdzie było tylko urwisko, 5 owiniętych arafatkami mężczyzn i trzy osiołki. Coż, ja spanikowałam nieco, natomiast dzielna niewiasta z Wysp Brytyjskich ani trochę. Byli to bowiem miejscowi przewoźnicy oferujący swe usługi! (wprawdzie jeden osiołek uciekł później i raźnie przebierając nóżkami zdezerterował do domu).

Ale widok, który się otworzył był nie do opisania: przylepiony do wąwozu klasztor, z pustelniami i ścieżkami, palmami i mostkami w dole, a wszystko w potężnej szczelinie w ziemi. Po chwili też deszcz przestał padać i od krawędzi urwiska, na której stałyśmy aż do dna wąwozu rozwinęła się najpiękniejsza, najbardziej intensywna tęcza, jaka w życiu widziałam. Z drugiej strony błyszczące od deszczu słońca grzbiety skalne – tak wyglądało pewnie Jeruzalem niebieskie z wizji św. Jana! Całe iskrzące się i rozbłyskujące kolorami.
Nie miałam ze sobą aparatu, ale znalazłam na necie kilka zdjęć stamtąd – nie tak jednak pięknych jak to, co widziałam. Wąwóz po arabsku to wadi, a tamto miejsce nazywa się Wadi Qilt.
Stałyśmy tam podziwiając to miejsce i gawędząc z młodym Beduinem; powiedział nam, że to najprawdopodobniej droga, którą chodził Jezus z Jerozolimy do Jerycha. (A co najmniej ta, na której dobry Samarytanin ratował młodego Żyda z przypowieści.) Wysoko na horyzoncie rzeczywiście widać dwie wieże Miasta: jedna na kościele luterańskim na Górze Oliwnej, a druga to wieża International Rothberg School – mojego instytutu na uniwersytecie.

Jedyna smutna rzecz, to strzały które słychać było na pustyni: Palestyńczycy ćwiczący swe umiejętności strzeleckie :-(

2 komentarze:

  1. Czytalam jednym tchem.
    Bardzo sie zdzwilo mi czytajac ze padalo na Morze Martwym! Na prawde.
    I potem co widzialas.
    Alina, totalnie sie zachokalam w skalkach w tych terenach.
    Chetnie wracam.

    OdpowiedzUsuń